wyprawa tysiąca czerwonych koszul miała na celu opanowanie wenecji
1860r. - powstanie w Królestwie Obojga Sycylii przeciwko królowi. Na pomoc powstańcom wyruszyła wyprawa "tysiąca czerwonych koszul" na czele z Garibaldim. 1861r. - powstanie zjednoczonego Królestwa Włoch, na czele z Witkorem Emanuelem II. 1866r. - po klęsce Austrii w wojnie z Prusami do Włoch przyłączono Wenecje.
Wyprawa tysiąca czerwonych koszul. 11 V 1860 - lądowanie na Sycylii 7 IX 1860 - opanowanie Neapolu Garbialdi uznal wladzę króla: wrzesien - wspólny wjazd
Znajdź odpowiedź na Twoje pytanie o jak przebiegało zjednoczenie niemiec i włoch opisz to w 4 zdaniach daje 25 pkt
Lokalny przywódca tajlandzkiego prorządowego ruchu "czerwonych koszul" został w środę postrzelony w mieście Udon Thani na północnym wschodzie kraju. Według policji atak miał podłoże
Garibaldi, Wyprawa „tysiąca czerwonych koszul” Wiktor Emanuel II. Obejrzyj film edukacyjny ( i Niemiec) 3. Przyjrzyj się ramce s. 72 z podręcznika. Następnie odpowiedz na pytanie do ramki w zeszycie. 4. Przeczytaj tekst z podręcznika: Prusy na drodze do zjednoczenia s. 73. Zapamiętaj: Niemiecki Związek Celny, Wilhelm I, kanclerz Otto von
nonton film mangkujiwo 2 full movie lk21. fot. Adobe Stock Wiecie, jak trudno oddać innej kobiecie ukochanego mężczyznę? Macie pojęcie, co się wtedy myśli i czuje? Wyobrażacie sobie ten pusty dom, w którym jeszcze niedawno królewicz-jedynak rozrzucał zabawki, słuchał dudniącej muzyki, za nic nie można go było odgonić od komputera... Nagle dorósł i zaczął się rozglądać za dziewczynami. A teraz chce się żenić. I to wcale nie z księżniczką, tylko ze zwykłym kopciuchem. A mnie pęka serce. – Przysięgam na wszystko, daję słowo honoru, nie będę się wtrącać. Wiem, nie moja sprawa... nie moje życie, powinnam stać z boku, choćby miało mnie skręcić z żalu i złości. Mój mąż, gdy to słyszy, kiwa głową, ale nie dowierza. – Nie raz tak mówiłaś. Jesteś uzależniona, jak prawie każda matka. Myślisz, że nie słyszę, jak wydzwaniasz wieczorami, żeby sprawdzić, czy ukochany synuś jest w domu? Niepotrzebnie się chowasz wtedy w łazience... wystarczy przecież popatrzeć na rachunki za twoją komórkę, prawda?! – Bo nie mogę zasnąć, kiedy on gdzieś się włóczy. Tyle wypadków dokoła. Chcę tylko, żeby się odezwał i żebym wiedziała, że nic złego się nie stało. – A jak jest wtedy z jakąś dziewczyną?! Oni buzi, buzi, a tu – dzwoni ukochana mamusia i głowę zawraca. Ja normalnie bym się wściekł. – Toteż do ciebie nie dzwonię i nie sprawdzam. A może właśnie i lepiej, żeby czasami wylać na niego kubeł zimnej wody, zanim będzie za późno i zaplącze się na amen. – I dlatego synuś zostanie starym kawalerem, albo pójdzie siedzieć, bo przypadkiem uwiedzie nieletnią. Według ciebie, jeszcze się nie urodziła taka, która byłaby go warta. Ale niestety, urodziła się. Miała na imię Sabina i była z nim w ciąży. Zadzwonił, że wybierają się do nas z zapoznawczą wizytą: – Szykuj się mamo, będę się żenił. To wyjątkowa dziewczyna, zresztą sama zobaczysz. Pewnie, że wyjątkowa. Sprytniejsza od węża. Pielęgniarka, a nie wiedziała, jak się zabezpieczyć?! Teraz, gdyby mój syn się nie ożenił i tak musiałby płacić długie lata i jeszcze cierpieć, że jego dziecko wychowuje ktoś inny; jeśli weźmie z nią ślub – koniec. Czuje moje serce matki, że to kobieta nie dla niego, że go zapędziła w pułapkę, że chce go omotać w welon i pieluchy, zmarnować mu życie. Mój mąż niespokojnie kręci się po mieszkaniu i błaga, żebym się uspokoiła, bo przecież nic się nie stało: – Najwyższy czas, żeby nasz chłopak ułożył sobie życie. Sam zdecydował, że teraz on będzie komuś zmieniał pampersy, a ty nie możesz mu tego zabronić. A może będzie wnuk i jeszcze zdążę go nauczyć, jak się łowi ryby. Ale ja cierpiałam i nic mnie nie cieszyło. Chodziłam jak struta, jednak przygotowywałam się na tę okazję jak do wizyty chińskiej cesarzowej. I to się nie podobało mojemu mężowi, był całkiem zdegustowany: – Bój się Boga, kobieto. Co ty wyrabiasz. Przestań pucować te okna, przecież lśnią jak brylanty. Już się prawie boję przesunąć krzesło, żeby nie porysować podłogi. Spodziewasz się komisji sanitarnej?! Powiedz od razu, że chcesz speszyć tę bidulę, która tu wejdzie po raz pierwszy. – Nie wiem, kogo miałoby peszyć czyste mieszkanie? Jeśli ta panna nie lubi porządku, niech wie od razu, do jakiego domu wchodzi i jakie tu są zwyczaje. Twoja matka nauczyła mnie zmywać gary w małej misce i nie wychlapać ani jednej kropli wody. Więc miej teraz do niej pretensje, że jestem pedantką; dostałam niezłą szkołę. – A ile razy płakałaś? Nie pamiętasz? – Pamiętam, pamiętam, ale czegoś się nauczyłam! Przyjechali. Sięgała Marcinowi ledwie do ramienia i była chuda, jak tasiemka. Włosy, owszem, ładne – długie, ciemne, ale twarz. Prawie biała i to w samym środku lata. Jak pobielona wapnem. Oczy jakieś szare, zresztą trudno było to dostrzec, bo cały czas spoglądała gdzieś w bok. Od razu pomyślałam, że pewnie nie jest szczera i dlatego tak koso patrzy. Mówili, że nie są głodni, że jedli po drodze, ale co to za gadanie? Był pięknie nakryty stół, przystawki, dwa drugie dania, deser... Ale ona – nie. Rosołu nie jadła, kurczak – ledwie skubnęła. Tort bezowy – później. – No, to może, chociaż galaretką poziomkową pani nie pogardzi? Tak to powiedziałam, że chyba nie mogła odmówić. Podałam tę galaretkę w kryształowych kompotierkach, na obrusie haftowanym w maki i kłosy jeszcze przez moją matkę. Mój mąż wyszedł do ogrodu na papieroska, a Marcin pognał za nim pewnie po to, aby zapytać, jak mu się podoba przyszła synowa? Zostałyśmy same. Patrzyłam, jak każda nabierana łyżeczka rośnie jej w ustach, jak, w szarych oczach wzbierają łzy i już chciałam powiedzieć, żeby dała spokój, że nie musi jeść na siłę, żeby zostawiła resztę, ale... było za późno. Zwymiotowała na wytworny obrus, na paterę z tortem, na porcelanowe talerze i filiżanki. Stało się to dokładnie wtedy, gdy do pokoju weszli nasi mężczyźni. Potem było już tylko gorzej. Mąż zniknął w szopce z narzędziami, Marcin zamknął się w łazience z tą swoją narzeczoną, a ja w furii sprzątałam i prałam. Po dobrej godzinie mój syn wszedł do kuchni i otworzył lodówkę. Wyjął porcję galaretki, której szczęśliwie nie postawiłam na stole. Dużą łyżką od zupy nabrał spory kęs, a potem wypluł go do zlewu i popatrzył na mnie tak, jak nigdy w życiu. Z nienawiścią. Musiałaś to zrobić? Ona spodziewa się mojego dziecka. Jest zmęczona podróżą, przerażona tą wizytą, kiepsko się czuje... Trzeba było jeszcze dosypać arszeniku, lepiej by podziałało. Siedziałam jak sparaliżowana. Tyle starań, tyle pieniędzy, tyle nerwów. I mój ukochany syn tak mi za wszystko dziękuje. Nawet nie wyszłam z domu, kiedy trzasnęły drzwiczki samochodu. Serce mi krwawiło z żalu. Tyle się nastarałam dla tej chudej, bladej dziewczyny; byłam gotowa przemóc się i może ją nawet polubić, więc, dlaczego Marcin tak się wściekł? Mąż zjawił się w domu dopiero wieczorem i już od progu też wyskoczył z pretensjami: – Świdrowałaś ją wzrokiem, jakbyś chciała zobaczyć, czy naprawdę ma dziecko w brzuchu. Wiesz, że ani razu się nie uśmiechnęłaś? I po co ten wredny numer z galaretką? – Czy wyście powariowali, że tak na mnie napadacie? Ona też nie tryskała humorem. O co wam w końcu chodzi?! Wtedy powtórzyła się scena sprzed kilku godzin. Mąż nabrał chochlą galaretkę z kryształowej miseczki i powiedział ze złością: spróbuj. Miły Boże! Jakie to było ohydne, potwornie słone świństwo. Parę razy wypłukałam usta, a jeszcze czułam ten wstrętny smak. A ona wmusiła w siebie prawie całą porcję i to pod moim bacznym, nieżyczliwym okiem. Pomyliłam się i zamiast cukru wsypałam sól. Teraz rozumiałam te łzy w szarych oczach i ten strach, żeby jak najlepiej wypaść w domu upiornej teściowej... I wściekłość mojego syna. On pomyślał, że ja specjalnie... Nie mogłam tego tak zostawić! Oczywiście do nich pojechałam. Wszystko wytłumaczyłam. Przeprosiłam. Wyściskałam ich i utuliłam. Jest zgoda. Wesele było huczne i piękne, a teraz oczekujemy narodzin małej Sabinki. Już ja ją nauczę, żeby nie dała sobie w kaszę dmuchać i nie była tak delikatna i nieśmiała, jak jej mama. I żeby umiała mówić „nie!”, jeśli naprawdę nie będzie czegoś chciała, nawet, gdyby miała się narazić przyszłej teściowej. A swoją drogą, dużo łatwiej się teraz dogaduję z dużą Sabiną niż z moim Marcinem. I nie muszę prosić o telefon. Sama do mnie dzwoni i opowiada, co u nich słychać. Zawsze, co córka, to córka! Chcesz podzielić się z innymi swoją historią? Napisz na redakcja@ REKLAMA Więcej listów do redakcji: „Teściowa to hetera, która ciągle mnie krytykuje i poucza. W uszach mam tylko jej ciągły jazgot”„Nasza miłość przetrwała życiowe burze, a pokonały ją drobne nieporozumienia. Mąż odszedł bez wyjaśnienia”„Mąż zdradził mnie z moją przyjaciółką, a ja postanowiłam, że już zawsze będę sama. Życie zdecydowało inaczej...”
Konflikt w Tajlandii jest lokalny, ale w tle ma wstrząsy globalne. To już koniec – ogłosił ze łzami w oczach jeden z przywódców antyrządowego protestu w Bangkoku. Jego uczestników nazywa się potocznie „czerwonymi koszulami”. Jatuporn Prompan przeprosił demonstrantów otaczanych coraz szczelniejszym kordonem wojska. Rezygnujemy – oświadczył – bo nie chcemy kolejnych ofiar. Inny lider, Nattawuk Saikua, nim zniknął w bramie komendy policji, wezwał czerwonych do kontynuacji walki politycznej. Było jednak jasne, że ta runda konfrontacji jest przez uliczną opozycję przegrana. Do dnia klęski, 19 maja, co najmniej 40 osób straciło życie, a rannych liczono w setkach. Nazajutrz zginęło kolejnych 14 osób. Uzbrojeni w proce i prymitywne wyrzutnie petard rebelianci nie mieli szans w starciu z zawodową armią wyposażoną w broń automatyczną, wozy pancerne i helikoptery. Wojsko wprawdzie starało się używać tej potęgi oszczędnie, ale prawa walk ulicznych są nieubłagane. Musiały paść strzały. W 68-milionowej ludności Tajlandii 83 proc. stanowią buddyści. Buddyzm głosi wyrzeczenie się przemocy wobec wszelkich żywych istot. Ale kiedy wybucha rozgrywka o władzę, buddyści też zabijają, jak chrześcijanie czy muzułmanie. Kolejna odsłona dramatu Rozwścieczeni przeciwnicy rządu podpalali sklepy i budynki w dzielnicy handlowej, najbardziej zdeterminowani zapowiadali, że się nie poddadzą i będą walczyć dalej. Równie zdeterminowany był rząd i dowództwo wojskowe: nie pozwolimy dłużej blokować miasta, nie możemy tolerować chaosu, który jest groźny dla obywateli i zabójczy dla biznesu i turystyki. Kapitulacja majowa kończy kolejną odsłonę dramatu. Zaczęło się 14 marca marszem czerwonych na Bangkok i zajęciem budynków rządowych pod hasłem nowych wyborów powszechnych. Obecny rząd premiera Abhisita Vejjajivy czerwoni uznają za nielegalny, bo nie wyłoniony w wyniku wyborów, tylko dzięki dogadaniu się frakcji parlamentarnych. Na znak protestu czerwoni spryskali własną krwią siedzibę rządu. Władze reagowały początkowo z iście buddyjską powściągliwością, lecz kiedy protest się nasilał, tysiące demonstrantów zajęły dzielnicę handlową, a rozmowy obu stron załamały się, rząd spróbował rozwiązać problem siłą. Dziesiątego kwietnia, kiedy Polska z przerażeniem dowiedziała się o katastrofie smoleńskiej, królestwo Tajlandii sparaliżowała inna wiadomość. W Bangkoku doszło do krwawych starć między wojskiem a „czerwonymi koszulami”. Zginęło co najmniej 25 osób, w tym pięciu żołnierzy. Ale rozwiązanie siłowe nie spełniło oczekiwań obozu władzy. Czerwoni nie znikli z ulic stolicy, ich liderzy nie spuścili z tonu, domagając się dalej ustąpienia rządu i nowych wyborów, emocje zamiast opadać, eskalowały. Żółty - kolor monarchy Dramat Tajlandii ciągnie się od września 2006 r., kiedy to wojsko odsunęło od władzy ówczesnego premiera Thaksina Shinawatry. W polityce europejskiej nazwano by go populistą pokroju Berlusconiego. Ale populistą z mandatem demokratycznym: wygrał wybory, był i jest bardzo popularny wśród gminu. Słowo gmin nie jest tu od rzeczy, bo Tajlandia jeszcze niespełna 100 lat temu była monarchią de facto feudalną. Wprawdzie jako jedyny kraj Azji Południowo-Wschodniej nie została wcielona do żadnego zachodnioeuropejskiego imperium, jednak nie wykorzystała tej wyjątkowej sytuacji na głębokie reformy. Tajlandia (znana do II wojny światowej jako Syjam) była buddyjską teokracją, teraz jest monarchią konstytucyjną, a król zachowuje tytuł protektora buddyzmu i wszystkich wiar w państwie. Od polityki trzyma się z dala, przynajmniej oficjalnie, i ingeruje w sprawy państwowe rzadko. Polityką zajmują się w Tajlandii politycy – w cywilu i w mundurach, dwór, armia, potentaci. Jak w całym tym zakątku Azji, rządy pułkowników to w Tajlandii nie pierwszyzna. Tym razem może to się powtórzyć, jeśli kapitulacja czerwonych okaże się tymczasowa. Gmin bowiem nie chce być biernym podmiotem polityki stołecznych elit władzy i pieniądza, a elity i rosnąca wokół nich klasa średnia nie kwapią się do istotnych kompromisów z czerwonymi. Obalony przez generałów premier Thaksin, kiedyś policjant, później rekin biznesu, jeden z najbogatszych Tajów, stał się ludowym bożyszczem. Za jego rządów poziom życia najbiedniejszych się poprawił (za cenę popadania w długi, jakie zaciągali), zyskali szerszy dostęp do opieki medycznej i edukacji. Jednak nie tylko takimi posunięciami znaczone były czasy Thaksina. To typ autorytarny, nieznoszący krytyki, mylący rządzenie państwem z zarządzaniem korporacją, na którym dorobił się fortuny. Ale i tak było mu mało. Wielka transakcja biznesowa doprowadziła go do politycznego upadku. Chodziło o sprzedaż udziałów, jakie rodzina Thaksina miała w firmie gigancie telekomunikacyjnym ShinCorp. Rodzina premiera zarobiła na czysto prawie 2 mld dol. i uzyskała zwolnienie od podatku. Na domiar złego korporacja przeszła w ręce Singapuru, co oburzyło tajskich nacjonalistów, powołujących się na interesy bezpieczeństwa narodowego. To na tym tle doszło do zamieszek przeciwko Thaksinowi; ostatecznie utracił on władzę przed niespełna trzema laty. Thaksin, przeczuwając słusznie, że tajska ziemia pali mu się pod stopami i może trafić do więzienia za oszustwa podatkowe i korupcję, nie wrócił do kraju z olimpiady pekińskiej. Odtąd widywano go często w Dubaju, a także w Chinach i Anglii. Część majątku nowe tajskie władze mu zamroziły, ale i tak pozostaje krezusem. Utrzymuje kontakt z krajem. Na mityngach czerwonych wygłaszał do nich nagrane na wideo mowy, w których zachęcał do działania. Dlatego dość powszechnie uważa się, że to Thaksin stoi za obecną fazą kryzysu i zdalnie steruje rozwojem wydarzeń. Przeciwko czerwonym zorganizowali się żółci. Skoro ikoną czerwonych został Thaksin, logika polaryzacji prowadziła do wyłonienia się zorganizowanej formacji jego zagorzałych przeciwników. Są nią właśnie „żółte koszule”. Oskarżają Thaksina o malwersacje i nadużycia władzy. A także – co w Tajlandii ma wielką siłę rażenia – o brak szacunku dla króla Ramy IX (Bhumibol Adulyadej, od ponad 60 lat, rekord świata!, na tronie). Kolorem monarchy jest żółty, stąd wierni tajscy monarchiści noszą się podczas manifestacji na żółto. Nie tylko monarchiści. Do żółtych zalicza się też ludzi biznesu i część klasy średniej. Tak jak u czerwonych są w tym obozie różnice i podziały, lecz w chwilach krytycznych żółci zwierają szeregi. Odkąd Thaksin znalazł się poza krajem, kolejne inkarnacje partyjne jego zwolenników zostały zdelegalizowane, a premierem został Abhisit Vejjajiva, urodzony i wykształcony w Anglii ekonomista – żółci ucichli. Ich cele polityczne były spełnione. Ale konflikt tlił się nadal. To uproszczenie, by widzieć w nim jedynie rodzaj walki klas – biedni przeciw bogatym – bo czerwoni to nie tylko gmin, ale też ludzie wykształceni, szczerzy demokraci, krytycznie nastawieni do obecnego modelu państwa. Dlatego propaganda żółtych rozpowszechnia plotki o rzekomym spisku czerwonych przeciwko monarchii i tradycyjnemu ładowi społecznemu. Wielki rozgłos zdobyło niedawne przemówienie tajskiego aktora Pongpata Watchrabanchonga. „Jeśli nienawidzicie ojca i przestaliście go kochać, to po prostu zabierzcie się stąd, bo to jest dom i kraj ojca. Nasze głowy zwrócone są ku królowi. Kocham króla i wierzę, że wszyscy tutaj także go kochają” – mówił Ponpat podczas publicznej uroczystości. Aktor momentalnie stał się bohaterem żółtych. Posłużył się autorytetem króla do zamykania ust krytykom systemu. Taka metoda nie wydaje się na dłuższą metę skuteczna. Król dopóty jest instytucją publicznego zaufania, dopóki stoi ponad polityką. Czerwoni dobrze to wyczuli, nawołując, by nie wciągać monarchii do konfliktu i niszczenia opozycji. Tak, ludzie powinni kochać ojca, ale miłością, która ma sumienie. Czerwony męczennik Nowy, prócz Thaksina, bohater pojawił się też w obozie czerwonych. I to jaki! Generał Khaittiya (Seh Daeng: Czerwony Komendant) nie krył sympatii do czerwonych, choć formalnie nie należał do ich przywództwa. Głosił, że na czele czerwonych powinni stanąć działacze nowego pokolenia. Został śmiertelnie postrzelony podczas udzielania wywiadu mediom zagranicznym w pobliżu obozowiska czerwonych, którym doradzał w sprawach bezpieczeństwa. Jego admiratorzy od razu uznali, że kulę wystrzelił rządowy snajper, ale dowodów na to nie ma. Nie jest wykluczone, że w obozie władzy bierze górę frakcja jastrzębi, która może posługiwać się prowokacjami, aby spotęgować zamieszki, a potem głosić potrzebę przywrócenia, nawet siłą, prawa i porządku. W Bangkoku krążyły teraz pogłoski, że żołnierze przebrani w czerwone bluzy udawali szczególnie agresywnych demonstrantów. W dzisiejszym świecie Internetu i komórek takie stare jak świat metody walki z przeciwnikiem są mniej skuteczne. Bez sięgnięcia do źródeł systemowych konflikty, podobne to tego w Tajlandii, nie będą wygasały. W tym sensie konflikt tajski jest podobny do innych konfliktów w krajach rozwijających się, jak choćby w Wenezueli, w niektórych stanach Indii, w Nepalu czy Pakistanie. Król nie król, chodzi o gmin. O przepaść między tymi, co mają prawie wszystko, a tymi, co nie mają prawie nic.
zapytał(a) o 17:17 Jaki był cel wyprawy 1000 czerwonych koszul? Nie mogę nigdzie znaleźć informacji o tym,dlaczego wybuchło to o kilka informacji co chcieli zdziałać tym powstaniem. Odpowiedzi Ta wyprawa miała na celu zjednoczenie Włoch. Przywódcą tego powstania był Giuseppe Garibaldi. EKSPERTażór odpowiedział(a) o 17:37 Wyprawa Tysiąca Czerwonych Koszul, akcja który na czele ponad 1000 ochotników przybył 11 V 1860 na Sycylię w celu wsparcia powstania przeciw Burbonom; w ciągu 3 miesięcy oswobodził wyspę; akcja Garibaldiego przyspieszyła likwidację Królestwa Obojga Sycylii i zjednoczenie Włoch. Uważasz, że znasz lepszą odpowiedź? lub
Mieczysław CzumaMieczysław CzumaU źródeł mafii (2)Pomiędzy różnymi klanami rodzinnymi toczy się nieustająca wojna o wpływy i pieniądzePrzez długie stulecia Sycylia należała do przybywających zza mórz coraz to nowych zdobywców. Sadowili się na niej kolejno Fenicjanie, Grecy, Kartagińczycy, Rzymianie, Bizantyjczycy, Arabowie, Normanowie, Francuzi, Hiszpanie. Każdy, kto wpływał na losy Europy, brał w swe posiadanie ten z trzech stron obmywany falami ląd. Urzędy okupowali tu zawsze ludzie przemawiający niezrozumiałymi językami. Ale władzy narzuconej przez przybyszów miejscowi przeciwstawiali pielęgnowane od najdawniejszych czasów własne obyczaje, normy moralne, przyzwyczajenia. Mafia ma skomplikowany rodowód społeczny, gospodarczy i polityczny. Ale oparta jest o posunięte do najdalszych granic poczucie rodowej jedności. Sycylia przez całe stulecia zrywała się do walki przeciwko obcym ciemiężcom. Nieustające bunty i powstania były jednak zawsze krwawo tłumione. Dopiero u progu drugiej połowy dziewiętnastego wieku, w czasie jednoczenia Włoch, udało się wyzwolić wyspę spod władzy hiszpańskich Burbonów. W kwietniu 1860 roku w Palermo wybuchły uliczne rozruchy. Do rzemieślników strzelających w stronę oddziałów znienawidzonego Ferdynanda II przyłączyli się chłopi. Pozrywano linie telegraficzne, odcięto wodę od młynów. Wojskom królewskim i tym razem jednak udało się stłumić rewoltę. Uczestników zajść rozstrzeliwano i wsadzano do więzień. Ale kierowani najlepszymi podszeptami patrioci wysłali do Giuseppe Garibaldiego fałszywą depeszę: Powstanie zwyciężyło w Palermo i utrzymuje się na prowincji. Najgorętszy z rzeczników zjednoczenia Włoch przebywał w tym czasie w Genui. Postanowił natychmiast wyruszyć na południe. Ogłosił zaciąg na wyprawę. Liguryjski port w mgnieniu oka rozpłomienił się od czerwonych koszul. W taki bowiem strój odziewali się ochotnicy spieszący pod rozkazy tego ulubieńca ludu. W pierwszych dniach maja dwa handlowe statki - "Lombardia" i "Piemonte" - odbiły od nabrzeży i wzięły kurs na Morze Tyrreńskie. Na ich pokładach tłoczyło się tysiąc osiemdziesięciu siedmiu zapaleńców bez reszty oddanych sprawie wolności. Byli jak najgorzej uzbrojeni, ale chcieli jak najszybciej zmierzyć się z zaborcami. Ową legendarną armię potomni nazwali potem w wierszach i piosenkach "tysiącem walecznych". W tych sławnych szeregach znaleźli się i Polacy: Mariusz Langiewicz, Ludwik Żychliński, Julian Konstanty Ordon. Zaraz po wylądowaniu Garibaldi ogłosił się dyktatorem Sycylii. W miastach i wsiach witano go entuzjastycznie. Stawały za nim tysiące ludzi. Coraz liczniejsze wojsko pozostawiało wprawdzie wiele do życzenia. Żołnierze co niedzielę wymykali się z oddziałów, aby odwiedzić żony i wyprać w domach ubrania. Ale też z każdym tygodniem zadawano przeciwnikowi coraz to większe straty. Wódz wyśmienicie rozkładał siły, nie pozwalał sobie narzucić otwartej bitwy. Przez cały czas z wyczuciem stosował zaczepki, chytrze wciągał przeciwnika w pułapki, zręcznie wymykał się z zasadzek. Partyzantka była ulubionym sposobem jego wojaczki. Jeszcze od czasów pobytu w Ameryce Południowej. Po dwóch miesiącach takich zmagań nadeszło rozstrzygnięcie. Hiszpanów ostatecznie wymieciono z wyspy. Garibaldi wydawał rozkazy u stóp Etny prawie przez pół roku. Dorobek tych rządów okazał się imponujący. Opracowano plany podziału dóbr kościelnych, budowy tam na rzekach, osuszania bagien. Podpisano umowę na budowę pierwszej linii kolei żelaznej. Założono pięć wyższych szkół technicznych, podwojono liczbę istniejących katedr uniwersyteckich. Osobisty dekret popularnego przywódcy utorował tu drogę dziesiętnemu systemowi metrycznemu, lirowi i trójkolorowej fladze. W październiku 1860 roku powszechnie uwielbiany dyktator zwrócił się do ludności wyspy z zapytaniem, czy pragnie przyłączyć się do Zjednoczonego Królestwa Włoch. Zawiązujące się wtedy państwo pozyskiwało właśnie kolejne obszary. Wiele ziem znajdowało się jeszcze w obcych rękach. W Wenecji panoszyli się Austriacy, Rzym należał do papieży. Sycylia mogła pozostać organizmem niezależnym. Ale osoba bohaterskiego wyzwoliciela zdecydowała o losach pamiętnego plebiscytu. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent głosujących opowiedziało się za połączeniem swych losów z historią mieszkańców półwyspu. Głębokie rozczarowanie zapanowało już niedługo potem. Nowa ojczyzna powstawała przy dynastii sabaudzkiej. W Turynie, na dworze Wiktora Emanuela, króla Sardynii i Piemontu, premierem rządu był hrabia Camilio Benso di Cavour. Ten mąż stanu kiepsko mówił po włosku, a już potrzeb dalekiego południa nie rozumiał w ogóle. W dodatku był zapiekłym przeciwnikiem Garibaldiego. Sycylię potraktowano więc jako podbitą prowincję. Wyznaczono jej rolę spichlerza i zagłębia taniej siły roboczej. Nie zamierzano troszczyć się o tutejszą gospodarkę, ludność obciążono ogromnymi podatkami. Odstąpiono od zapowiedzianego wcześniej zamiaru podziału ziemi. A na domiar złego odgrodzono się od Francji wysokim murem celnym, co uniemożliwiało sprzedaż do tego kraju wina, owoców i innych płodów rolnych. Fabryki budowano w Mediolanie, Turynie, Genui. Palermo, Katania, Messyna pozostawały za tymi północnymi ośrodkami daleko w tyle. Na wyspie zapanowało powszechne niezadowolenie. Słychać było nawet głosy domagające się powrotu dopiero co przepędzonych Burbonów. Potomkowie Fenicjan, Greków, Kartagińczyków, Rzymian, Arabów i Normanów poczuli się dotkliwie oszukani. Głębokie obawy wzbudziło dodatkowo wprowadzenie przez rząd papierowych pieniędzy, kamieniem obrazy stało się ograniczenie uroczystości na cześć otaczanej tu przemożnym kultem świętej Rozalii. W roku 1866 w Palermo rozległy się wystrzały przeciwko nowemu porządkowi. Powstanie z trudem udało się stłumić, bombardując miasto z okrętów. Przez całe stulecia państwo było w tej krainie produktem sił obcych. Teraz, choć niby należało do swoich, także nie zamierzało bronić interesów miejscowych obywateli. Należało więc solidarnie jednoczyć się przeciwko wszelkim postanowieniom płynącym najpierw spod Alp, a potem znad Tybru. Na terenach oblanych wodami trzech mórz szybko rozlewały się więc nastroje separatystyczne. Ich podsycaniem przez wiele lat miała odtąd żywić się mafia. Po zjednoczeniu Włoch ta wcześniej już mocno osadzona w tutejszym krajobrazie organizacja przeżywa okres prawdziwego rozkwitu. Rozdaje urzędy, otwiera drogę do stanowisk. Zarabia na wszystkim. Każe sobie płacić za możliwość wykonywania jakiejkolwiek pracy. Ale nie tylko za to. Haracze nakłada się nawet na śluby, pogrzeby, festyny, przedstawienia teatralne. Pomiędzy różnymi klanami rodzinnymi toczy się nieustająca wojna o wpływy i pieniądze. Ilość zabójstw jest tutaj teraz dziesięciokrotnie wyższa niż w Toskanii, Lombardii, Piemoncie. Coraz więcej mężczyzn powtarza słowa, które staną się znanym, sycylijskim przysłowiem: Najpierw strzelba, a dopiero potem żona. Mafia przeraża, zmusza do posłuszeństwa. Ale jednocześnie umiejętnie buduje wokół siebie mit odwagi, bohaterstwa, niezależności. Zręcznie utwierdza swoich ziomków w przekonaniu, że to właśnie ona skutecznie broni wyspy przed podejrzanymi zakusami Rzymu. O sławę i honor swoich zawsze zabiegano tu z najwyższą troską. Tak było w początkach istnienia organizacji, nie inaczej działo się i później. O rozmiarach sycylijskiego solidaryzmu Włosi mieli okazję przekonać się w czasie pewnego wydarzenia związanego z osobą niejakiego Nunzio Nasi. Ów nobliwy obywatel przez czterdzieści lat zasiadał w rzymskim parlamencie. Reprezentował tam Trapani, spore miasto położone na zachodnim cyplu. Mąż stanu ściśle powiązany był z Onorata Societa. Udało mu się, ku radości ziomków, zostać nawet ministrem. Ale wtedy właśnie popełnił czyn, który spowodował utratę rządowego fotela. Sprzeniewierzył niewielką zresztą sumę pieniędzy. Oddano go za to pod sąd i w 1908 osadzono w więzieniu. Te wiadomości znad Tybru mocno wzburzyły wyborców niedawnego posła. Na lądzie oblanym trzema morzami wybuchły rozruchy. W Trapani spalono portrety króla i królowej. Główną ulicę nazwaną imieniem Wiktora Emanuela przemianowano na Nunzia Nasiego. Na ratuszu wywieszono sztandar francuski. Wszędzie pomstowano na nienawistnych Włochów i obdarzano ich określeniem "cudzoziemców z półwyspu". Sycylijscy pisarze Luigi Pirandello i Luigi Capuana stanęli po stronie swoich. Aby opanować sytuację, rząd zgodził się na wykupienie skazanego z więzienia. Rodaka witano na wyspie jak bohatera. Były pieśni, grzmiała muzyka, pozdrawiały go pochody z chorągwiami. U szczytu potęgi stanęła mafia w pierwszym ćwierćwieczu dwudziestego stulecia. W okolicach Palermo, Agrigento i Trapani administracja państwowa zastąpiona wówczas została przez sottogoverno, czyli dosłownie "podrząd". Na olbrzymich obszarach rzeczywistą władzę sprawowali przełożeni organizacji - Vito Cascio Ferro i Calogero Vizzini. Wyjątkową okazję do powiększania wpływów i mnożenia bogactw stworzyła pierwsza wojna światowa. Każdy sposób zarabiania pieniędzy i wtedy okazywał się dobry. Wszechobecni mafiosi kontrolowali dostawy umundurowania, broni i żywności dla wojska. Zrabowane chłopom bydło, owoce i płody rolne po słonych cenach odsprzedawali państwu. Za odpowiednio wysoką opłatą świadczyli także i inne jeszcze usługi. W ustronnych miejscach udzielano mianowicie schronienia uciekinierom z armii. Wszyscy, którzy dochodzili do wniosku, że wojaczka nie jest rzeczą przyjemną i bezpieczną, mogli czekać na lepsze czasy pod opieką ludzi uzbrojonych w nieodłączne lupary.\* W następnym odcinku - o udziale mafii w lądowaniu wojsk alianckich na Sycylii, a także o próbach oderwania wyspy od Włoch i przyłączenia jej do Stanów Zjednoczonych.
fot. Za sprawą corridy utarło się, że czerwień wywołuje u byków agresję. Tymczasem byki wcale nie widzą koloru czerwonego. W oczach byków i krów, występuje tylko jeden rodzaj komórek wzrokowy, dlatego nie rozróżniają barw. Widzą tylko jeden kolor, a właściwie jego ciemniejsze i jaśniejsze odcienie. Agresję u byków podczas corridy wywołuje w rzeczywistości ruch płachty - stąd gwałtowne machanie przez toreadorów płachtą przed oczami byka. Czerwony kolor płachty nie ma więc znaczenia, a wynika prawdopodobnie z konotacji czerwieni z walką i krwią.
wyprawa tysiąca czerwonych koszul miała na celu opanowanie wenecji