wyszedłem z więzienia co dalej

Translations in context of "wyszedłem z więzienia" in Polish-English from Reverso Context: Nie czułem tego dobra odkąd wyszedłem z więzienia. Kup prenumeratę cyfrową Dziennika Łódzkiego. Jednym z osadzonych odbywających długoletni wyrok jest 37-letni Mariusz. Dostał 25 lat pozbawienia wolności. Po 15 może ubiegać się o warunkowe zwolnienie. W sieradzkim Zakładzie Karnym przebywa od 19 lat. Dotychczas Sąd Penitencjarny nie wydał jednak decyzji o warunkowym Wyszedł z więzienia i kilka godzin później zamordował teściową. Prokuratura Rejonowa w Myszkowie skierowała do Sądu Okręgowego w Częstochowie akt oskarżenia przeciwko 35-letniemu Na co mi ty zakrawasz nie będe wspominał.Kobieto ocknij się i wystaw się do ludzi,a świat (nie ten w którym żyjesz,lecz ten prawdziwy) będzie piękniejszy kiedy wszystko przestanie się tobie wydawać a stanie się faktem dokonanym,czas ucieka nie ubłagalnie,a ty już o 6.55 zamiast dalej korzystać z życia wolisz napierdzielać w Tłumaczenia w kontekście hasła "to wyszedłem z" z polskiego na angielski od Reverso Context: Tylko po to wyszedłem z Tracym. Tłumaczenie Context Korektor Synonimy Koniugacja Koniugacja Documents Słownik Collaborative Dictionary Gramatyka Expressio Reverso Corporate nonton film mangkujiwo 2 full movie lk21. "Jeśli nie odejdę z kapłaństwa, to albo zapiję się na śmierć, albo umrę ze smutku, albo się zabiję" — wyznaje Marcin Adamiec na okładce swojej książki "Zniknięty ksiądz". Po sześciu latach bycia księdzem dotarło do niego, że — choć wstępując do seminarium, był przekonany, że będzie dobrym duchownym — system go zdeprawował. — Stałem się majętny i obojętny — mówi dziś i opowiada, jak naprawdę wygląda codzienne życie księży w Polsce. Wstępując do seminarium, Marcin miał świadomość, że wielu księży, których znał, to byli ludzie smutni, leniwi, złośliwi. — Jednocześnie byłem przekonany, że sam taki nie jestem i będę dobrym duchownym — podkreśla W swojej książce "Zniknięty ksiądz" opisuje życie księży pełne alkoholu, pieniędzy i kobiet. Sam też przyznaje się do wielu win — U bogatszych wiernych dostawało się kopertę, kawę i ciastko, można było posiedzieć dłużej, a do biednego wchodziło się na trzy minuty i wychodziło — opowiada z wyrzutami sumienia — Co roku wzdychałem do innej parafianki. W seminarium uczyli nas, że to normalne. Gorzej, gdy ktoś się nie zakochiwał — wyznaje Rozmawiamy o związkach, które księża mają z kobietami. — Młodzi często rezygnują z kapłaństwa. Starsi nie mają gdzie pójść i żyją w nieoficjalnych relacjach. Wielu żyje w smutku — mówi Marcin Więcej wywiadów znajdziesz na stronie głównej Onetu Napisałeś bardzo szczerą książkę o tym, jak wygląda życie księży w Polsce. To gorzka lektura, krytyki nie szczędzisz nikomu — także sobie. Zastanawiam się, jakie było twoje wyobrażenie o byciu księdzem, gdy wstępowałeś do seminarium. Marcin Adamiec: Idealistyczne. Myślałem, że księża żyją jak w Ewangelii: są raczej ubodzy, poświęcają swój czas na modlitwę i pomoc wiernym, kochają ludzi i są dla nich wsparciem. Nie trzeba być blisko Kościoła, żeby wiedzieć, że to tak nie wygląda. Faktycznie bardzo wielu księży, których znałem, to byli ludzie smutni, leniwi, zblazowani, złośliwi. Myślałem, że to ich naturalne cechy, wychodziłem z założenia, że tacy są, że to po prostu źli ludzie i nie zastanawiałem się, jakie są tego przyczyny. Jednocześnie byłem przekonany, że sam taki nie jestem, bo ja jestem dobry! A skoro tak, to będę dobrym księdzem — nie ulegnę pokusom, będę miał czas dla biednych, chorych i tych, którzy zeszli na złą drogę. Wierzyłem w swoje powołanie. Nie obraź się, ale to brzmi naiwnie. Ale ja byłem przekonany, że Bóg mnie wybrał. Gdy szedłem do seminarium miałem 23 lata, nie byłem dojrzałym mężczyzną. W tym wieku łatwo wszystko sobie wmówić. Myślałem, że dam radę, od czasu do czasu zdarzał mi się pornosik (śmiech), ale zasadniczo życie duchownego wydawało mi się atrakcyjne. Dopiero po 30. zauważyłem, że celibat jest bardzo trudny i coraz gorzej znosiłem samotność. Przez lata nie zauważałem, że stałem się złym księdzem, dopiero gdy zachorowałem na depresję, dotarło do mnie, że bardzo się w swoim życiu pomyliłem. Zebrałeś doświadczenia różnych księży. W tych opowieściach jest mnóstwo alkoholu, pogardy, rozwiązłości, gnuśności. Trudno ci było o tym napisać? Początkowo te zapiski były tylko dla mnie, pomagały mi w terapii, dopiero później przyszedł pomysł, by wydać je w formie książki. A czy było mi trudno? Tak, musiałem się przyznać także do swoich grzechów i win. Ale staram się nie oceniać księży jako jednostek. Moim zdaniem, bardziej niż ci konkretni ludzie, winny jest system i obowiązujące w Kościele zasady. W książce jest taka scena — księża i ich partnerki spotykają się na wspólnej kolacji. Jak zwykłe pary. Kim są kobiety, które wiążą się z katolickimi duchownymi? Większość z nich to religijne kobiety. Poznają księży w parafii lub w szkole, na początku są to relacje bez podtekstów, a z czasem zazębiają się, pojawia się miłość i wtedy jest pytanie — co dalej? I co dalej? Część z nich, szczególnie młodzi, rezygnuje z kapłaństwa. Część żyje w ukryciu, a ich partnerki oficjalnie są gosposiami. Wiadomo, kto jest w relacji, choć nie mówi się o tym głośno. Sam tak zrobiłem. Zakochałem się w kobiecie i przez ostanie pół roku kapłaństwa byłem w ukrytym związku. Ostatecznie zaryzykowałem i odszedłem z Kościoła, nie mając pewności, że ten związek z kobietą przetrwa. Starsi księża nie mają gdzie pójść i żyją w nieoficjalnych relacjach. Współczuję im, bo cierpią, wstydzą się tego, wielu żyje w smutku. Marcin Adamiec autor książki "Zniknięty ksiądz. Moje życie" Foto: Łukasz Giza / Wydawnictwo Agora Podkochiwałeś się w kobietach? Tak, co roku wzdychałem do innej parafianki. W seminarium uczyli nas, że to normalne. Gorzej, gdy ktoś się nie zakochiwał. Dlaczego? Bo, jeśli kleryk nie zakochuje się w kobietach, to w kim? W pieniądzach, zaszczytach, władzy... a wtedy jeszcze trudniej być dobrym człowiekiem. Między księżmi rozmawialiście, który zakochał się, w której parafiance? Oficjalnie nie — spotkania z przełożonymi nie różnią się od spotkań w korporacji. Pokazywane są wyniki, każdy mówi, co mu się udało, jest sztuczna radość, że biskup przyjechał. Jest świetnie, a będzie lepiej — jak w każdej firmie. A szczere rozmowy można było prowadzić tylko w zaufanym gronie, ale pewnych rzeczy i tak nie da się ukryć i widać, który ksiądz ma motyle w brzuchu. A co z tymi, którzy nie poprzestają na platonicznej miłości. Nikt nie reaguje, gdy duchowny mieszka z kobietą? Żeby kuria zareagowała, musi wyciec pikantny filmik z udziałem księdza. Dopóki nie ma takiego dowodu, skandalu — nie ma sprawy. Nawet jeśli ksiądz mieszka z kobietą w tym samym budynku, nikogo to nie obchodzi. Gdyby ktoś chciał zrobić z tym porządek, musiałby wyrzucić ok. 20 proc. księży, a przecież duchownych coraz bardziej brakuje. Jedni mają gosposie, a inni "misiowe dni". Co to są "misiowe dni"? Tak mówiło się na dni, gdy kiedyś na basenie Opolu spotykali się geje. Ja sam nigdy nie byłem na "misiowym zdarzeniu", tylko słyszałem z plotek, że takie spotkania odbywały się w saunie, którą zbudowano na miejscu salek parafialnych. Chcę podkreślić, że nie oburza mnie czyjś homoseksualizm, ale fakt, że salki parafialne przerobiono na sauny dla księży, zamiast robić tam na przykład kuchnię dla osób bezdomnych. Ale chodziłeś, a nie każdy ksiądz mógł. To prawda, byłem. Żeby tam wejść, trzeba było iść z kimś, kto cię tam wprowadzi. Jak księża tłumaczą się przed sobą z drogich samochodów, związków z gosposiami, nadużywania alkoholu czy stosunków homoseksualnych? O tym się nie myśli, to przychodzi samo z siebie. Dziś widzę, jak krok po kroku zaczynałem robić to, co sam wcześniej krytykowałem. Moje ideały topniały. Na początku gorszyło mnie, że koledzy wydają pieniądze na drogi alkohol, ale z czasem sam zacząłem go kupować. Pamiętam, że zdziwiłem się, że jeżdżę po salonach samochodowych i pytam o zniżkę dla księży. "Czemu nie, kupię sobie auto" — pomyślałem, choć kilka lat wcześniej wydawało mi się to zbytkiem. Z ciekawości. Ile jest zniżki dla księdza? 10 proc. można dostać. Sprzedawcy to nawet się cieszą, że ksiądz autem od nich będzie jeździł. System mielił nas wszystkich, deprawował. Ktoś, jak ja, bardziej gustował w alkoholu, ktoś uciekał w gry komputerowe, inny w romanse... W każdym z nas coś się psuło. Aż zdałem sobie sprawę z tego, że nie chciałem już dłużej być księdzem, jakim się stałem. Czułem z tego powodu wielki wewnętrzny konflikt. Nie powiem, że alkohol na plebanii czy romanse księży robią na mnie wielkie wrażenie, ale wstrząsnął mną fragment, w którym opowiadasz o dzieleniu chorych wiernych na lepszych i gorszych. No tak, bo przecież z teoretycznie ksiądz jest dla każdego wiernego. Od razu muszę uderzyć się w pierś i przyznać, że i ja miałem mało serca dla tych, którzy nie mieli pieniędzy. Zależnie od parafii, niektórzy chorzy za taką wizytę za każdym razem ofiarowywali nawet 200 zł. U tych chorych, którzy dawali kopertę, zostawałem na dłużej. U bogatszych wiernych dostawało się kawę i ciastko, można było miło spędzić czas i posiedzieć dłużej, a do biednego wchodziło się na trzy minuty i od razu wychodziło. Na początku to było dla mnie wstrząsające, że chorzy w ogóle płacą za wizytę duchownego, ale z czasem polubiłem to i planowałem te dodatkowe kwoty w swoim budżecie. Wiem, że inni księża też tak robią. To bardzo smutne. Ile czasu minęło, gdy przestałeś łudzić się, że będziesz lepszym księdzem od innych? To, że nie jestem dobrym księdzem, uzmysłowiłem sobie po pięciu latach. Stałem się majętny i obojętny. Do tego stopnia, że w Wielki Piątek miałeś drogę kacową zamiast krzyżowej. Bo Wielki Czwartek to święto kapłanów (śmiech). Pochodzę z nieprzesadnie religijnej rodziny, ale nie wyobrażam sobie, żeby w moim domu w Wielki Czwartek pojawił się alkohol, to bardzo ważny dzień, nie włączaliśmy nawet telewizji. Wśród duchownych nie było już takiego "przesądu" i ta granica z roku na rok się przesuwała — od kieliszka wina po całą butelkę. I tak nie ma konsekwencji. Właśnie. To jeden z problemów. Instytucja zawsze cię ochroni, nawet jak zrobisz coś głupiego. Napisałeś, że przestałeś być przyjacielem nie tylko Boga, ale i samego siebie. Tak i to wszystko doprowadziło mnie do depresji. To nie jest choroba, którą łapie się jak przeziębienie, to efekt silnego wewnętrznego konfliktu. Mój narastał przez lata seminarium, a potem kapłaństwa. Myślisz, że gdyby nie wypadek nadal brałbyś koperty od chorych, pił wieczorami drogi alkohol, żeby nie czuć samotności i co którąś środę chodził z wybranymi księżmi do sauny? Myślę, że tak. Ten wypadek wywołał w moim życiu lawinę zdarzeń. Opowiedz, co się stało. Miałem poważny wypadek samochodowy, w którym mogłem zginąć. Otarłem się o śmierć, zacząłem cierpieć fizycznie i psychicznie. Po tym wydarzeniu została mi trauma, dodatkowo w tym czasie zostałem przeniesiony do innej parafii. Nie bardzo umiałem się tam odnaleźć: nowi ludzie, nowe miasto. Pół roku po wypadku całkowicie się załamałem. Zgłosiłem to w kurii, lekarz zdiagnozował depresję i biskup wysłał mnie na terapię do ośrodka dziennego, gdzie spędziłem trzy miesiące. Terapia rozbiła zupełnie moje życie, dzięki niej stanąłem w prawdzie, zobaczyłem kłamstwa, którymi sam się karmiłem, a przede wszystkim odkryłem, że nie wierzę w Boga. Wszystko się rozpadło i nie mogłem już tak dalej żyć. Marcin Adamiec "Zniknięty ksiądz. Moja historia" Foto: Wydawnictwo Agora Wciąż byłeś księdzem. Jak wyglądał ten moment, gdy uzmysłowiłeś sobie, że nie wierzysz? Wyszedłem po terapii na dwór, spojrzałem w niebo i pomyślałem: przecież to nie jest prawda, nie ma Boga, nie ma zmartwychwstania, to wszystko pomyłka. Miałem wyrzuty sumienia, bo przestałem się spowiadać, czytać Biblię, próbowałem jeszcze się do tego zmuszać, ale uczucie wiary nie wróciło. Po rocznej walce ze sobą podjąłem decyzję, że biorę urlop od bycia księdzem i w czasie tego urlopu utwierdziłem się w przekonaniu, że nie mogę być już księdzem. Rok później zaręczyłem się i wtedy znów poczułem więź z Bogiem. Swoją książkę zatytułowałeś "Zniknięty ksiądz". Dlaczego zniknięty? Ja zostałem zniknięty dwa razy. Pierwszy raz, gdy będąc księdzem, dostałem diagnozę depresji i w nocy musiałem wyprowadzić się na inną parafię. Nikomu z wiernych nie powiedziano, dlaczego tak nagle musiałem się wynieść. Nie zostało to ogłoszone, zostałem przez biskupa zniknęty. Dla mnie to było bolesne, bo wiem, że parafianie zaczęli dociekać, że może piję, albo mam kochankę lub zrobiłem coś jeszcze gorszego, skoro mnie przeniesiono z dnia na dzień. To częsta praktyka, gdy coś jest nie tak. Dlaczego biskup nie mógłby powiedzieć: "Drodzy wierni, ksiądz Marcin cierpi z powodu depresji i musi odpocząć". No, ale pojawiłyby się zaraz pytania: "a dlaczego ma depresję?" i trzeba by jakoś z tego wybrnąć, a tak — był człowiek, nie ma człowieka. Po co wnikać? Tak w Kościele załatwia się wszystkie niewygodne sprawy — złamanie celibatu, skandale finansowe, przypadki pedofilii, wypadki po alkoholu… Dlaczego w przypadku mojej depresji system miałby zadziałać inaczej? Ksiądz jest i nagle znika. Znikają nawet biskupi. Nikt oficjalnie nie pyta, nikt oficjalnie nie tłumaczy. Drugi raz zniknięto mnie, gdy poprosiłem o urlop. Było mi ciężko, bo ludzie myśleli, że wciąż jestem księdzem, a ja de facto już nim nie byłem. Nie wiedziałem, jak to im wyjaśnić, że się zwolniłem z tej pracy. Wtedy też niczego nie tłumaczono. Nie ma człowieka, nie ma problemu. "Z roku na rok jako ksiądz stawałem się gorszym człowiekiem". Rozczarowałeś sam siebie? Czułem się oderwany od życia, czułem, że należę od wyższej kasty. Nie miałem w sumie obowiązków, odpowiedzialności, to mnie deprawowało. Ale muszę być szczery — dziś, dzięki terapii, wiem, że wierni nie oczekiwali ode mnie cudów ani mądrych zdań, ani wskazówek, ani porad, potrzebowali miłości, przytulenia, wysłuchania, zrozumienia. Nie potrafiłem im tego dać. Straciłem tę umiejętność w trakcie posługi. Nie kochałem nikogo, na niczym mi nie zależało. Teraz umiem kochać, przepraszać, być szczerym. Jako ksiądz nie potrafiłem. Czy gdybyś sam nie odszedł z kapłaństwa, ktoś zauważyłby, że straciłeś wiarę? Że jesteś księdzem, który nie wierzy w Boga? Nikt by tego nie zauważył. Mógłbym tak tkwić latami, ale nie chciałem udawać, męczyć się. W pewnym momencie powiedziałem biskupowi, że nie wierzę w Boga, to nie był dla niego problem. Jak mógł uznać, że to nie jest problem? Miałem nadzieję, że może wyśle mnie do Jerozolimy, żebym tam odszukał wiarę, tymczasem otrzymałem tylko dekret na inną parafię. Dla biskupa to nie było problemem. Ilu znasz dobrych księży, którzy po latach wierzą w to, co robią i żyją zgodnie z zasadami, które głoszą? Znam wielu księży, którzy się starają. Ale większość księży, których poznałem, to nieszczęśliwi ludzie. Głównie z powodu braku rodziny i takiego codziennego sensu życia. Po tych latach uważam, że celibat powinien być dobrowolny. Jak po tylu latach życia jako duchowny poradziłeś sobie w normalnym związku? Z Darią znałem się już wcześniej, ale związaliśmy się dwa lata temu, gdy miałem 35 lat. To, że udało nam się zbudować relację, zawdzięczam terapii. Przez 3 miesiące przez 8 godzin dziennie zajmowałem się sobą — pozbywałem egoizmu, strachu, lęku, że nie powinienem wchodzić w relację z kobietą. Na terapii zawalczyłem o siebie i ten związek, po drodze popełniając masę błędów, bo muszę przyznać, że bywałem dupkiem. Uczucie do Darii było moim uzdrowieniem, pozwoliło mi poznać i polubić siebie mimo wad i słabości, które przecież mam. Dla niej to też nie było łatwe — pokochała księdza. Odejście z kapłaństwa porównujesz do wyjścia z więzienia. Dla mnie to była ulga. Gdy przestałem być księdzem, na nowo odzyskałem wiarę. Chodzę do kościoła, gdy chcę, a nie kiedy muszę, modlę się, gdy czuję potrzebę. Zniknął też przymus ekonomiczny — nie jestem zależny od biskupa, ale od tego, co zarobię swoimi rękami. To daje mi dużą satysfakcję, czuję się dorosły, wolny i odpowiedzialny. Nie muszę się nikogo bać. Nikt nie może mnie ukarać za to, co myślę i czuję. Jaki zawód wykonujesz? Wychowałem się w rodzinie dwujęzycznej, mówię płynnie po niemiecku i pracuję w korporacji. Miałem dużo szczęścia i znalazłem fajną pracę. Jest coś, za czym tęsknisz? Nie mogę powiedzieć, że życie księdza było całkiem do niczego. Zanim zobojętniałem, pomagałem jako pracownik socjalny, organizowałem wolontariaty, pomagałem w hospicjach, ośrodkach dla osób bezdomnych. Robiłem tam proste czynności jak obieranie ziemniaków na obiad, bez wymądrzania się. Lubiłem to i tego mi trochę brakuje. Myślę, że znajdzie się okazja, żeby to dobro znów komuś dać. Chodzisz do kościoła? Tak. Nie przeszkadza ci to wszystko, co wiesz o księżach? Możesz zaufać duchownemu? Przy ołtarzu spotykam znajomych. Widzę, który przytył, który wczoraj nieco wypił... Żal do środowiska pomału mi mija. I jeszcze raz chcę podkreślić, że choć coraz wyraźniej widzę kryzys w Kościele, moja książka nie ma na celu oskarżać księży. Chciałem opisać struktury i pokazać, że to kościelny system jest zły, a jeśli ludzie stają się źli, to dlatego, że tkwią w złych strukturach. Kościół odmawia dyskusji na ten temat, dlatego ktoś musi to ruszyć. Pieniądze może i drobne, ale przestępstwo poważne. Z kasetki automatu jednej z kieleckich myjni samochodowych zniknął bilon. Podejrzanemu o kradzież z włamaniem 40-letniemu mieszkańcowi miasta grozi do 10 lat sobotę przed południem do komisariatu policji na osiedlu Na Stoku w Kielcach zgłosił się 49-letni właściciel myjni samochodowej działającej na terenie osiedla Słoneczne Wzgórze. Poinformował, że w nocy z piątku na sobotę ktoś włamał się do kasetki na bilon umieszczonej w automacie myjni i zabrał z niej pieniądze - informuje kielecka z włamaniemPo kilku godzinach, w sobotę po południu, funkcjonariusze Wydziału Kryminalnego zatrzymali prawdopodobnego sprawcę, 40-letniego mieszkańca miasta. Kielczanin usłyszał już zarzut kradzieży z włamaniem. Grozi mu do 10 lat pozbawienia wolności.§ 1. Kto kradnie z włamaniem, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10. § 2. Jeżeli kradzież z włamaniem popełniono na szkodę osoby najbliższej, ściganie następuje na wniosek policjaŹródło zdjęcia głównego: Shutterstock Od 21 sierpnia powiadomienia o nowych wpisach na mojej stronie FidoSysop na Facebooku zostały wyłączone, ale w sobotę strona wróciła do życia. Pisałem na blogu o Beto O'Rourke, aby sprzedać swoje AR-15 i udostępniłem to na Facebooku. Ku mojemu zdziwieniu, post dostawał komentarze i polubienia, co wcześniej nie było możliwe. Bez powiadomienia wyszedłem z więzienia na Facebooku. 🙂 nie mam pojęcia, dlaczego byłem po cichu usankcjonowany najpierw. Publikując i komentując na Facebooku, nauczyłem się z poprzednich doświadczeń, aby być miłym. To gryzie się w język i nie mówię pierwszych myśli, a odpowiedź jest cukrem. Często decyduję się nie komentować, ponieważ tak naprawdę nie było możliwości, aby mój komentarz został zatwierdzony przez policję na Facebooku. Myślę, że ta sytuacja sięga głębiej niż więzienie na Facebooku. Zaczęło się 21 sierpnia, a między 22 a 23 sierpnia ta domena została zeskrobana. Wszystkie moje posty na blogu, obrazy, archiwa itp. zostały zebrane z prywatnych adresów IP. Serwer zużywał większą przepustowość w ciągu tych dwóch dni niż wykorzystał w ciągu miesiąca. Ale to był dopiero początek koszmaru. Wiedząc, że coś się dzieje, ale nie jestem pewien, co to jest, zacząłem uruchamiać polecenia witryny w Bing i wyszukiwarce Google. Okazało się, że wszystkie moje zindeksowane adresy URL zostały usunięte z wyszukiwania Bing. W tym czasie był nadal indeksowany w wyszukiwarce Google. Skontaktowałem się z pomocą techniczną Bing dla webmasterów i zapytałem, dlaczego moja witryna została usunięta z ich indeksu. Zajęło to kilka dni, ale przedstawiciel wsparcia Bing odpowiedział i powiedział, że pracuję nad tym, proszę dać mi trochę czasu. Inny e-mail powiedział, że moja domena została zablokowana w Bing SERP. To przedstawiciel eskalował bilet do innego działu. Otrzymałem kolejną odpowiedź z informacją, że Bing usunął blok i dał jej 3-4 tygodnie na ponowne zindeksowanie. Polecono mi ponownie przesłać mapy witryn i główne adresy URL witryn, aby przyspieszyć proces indeksowania. Wykres zindeksowanych adresów URL w konsoli wyszukiwania Google pokazujący dni, w których blog FidoSysop był usuwany z indeksu. Zakładając, że to Facebook oznaczał moją domenę jako zawierającą szkodliwą treść, odłączyłem stronę od menedżera biznesowego Facebooka i usunąłem weryfikację z DNS. Usunąłem też aplikacje Facebook i Pages Manager z mojego smartphone. W następnym tygodniu konsola wyszukiwania ujawniła, że ​​Google usunął również moją witrynę z indeksu na kilka dni, ale umieścił ją z powrotem. To oczywiste, że ktoś zgłosił tę domenę jako zawierającą nienawistne lub nieodpowiednie treści. Może ktoś z wysokiego szczebla nakazał Facebookowi zbanowanie cienia mojej strony FidoSysop. Może po zeskrobaniu strony, ktokolwiek to zrobił, zdał sobie sprawę, że nie ma na niej nienawistnych ani niebezpiecznych treści. FidoSysop osiągnął MILIONÓW zwolenników Donalda J. Trumpa! 😉 FidoSysop obsłużył miliony wyświetleń i zaangażowania, robiąc migawki tweetów, które pokochali jego obserwatorzy na Facebooku. Dziwne jest również to, że Facebook umieszczał FidoSysop w swoim więzieniu i wychodził z niego bez powiadomień. Tak mam DUŻE USTA i z reguły nie owijam niczego w krzaki ani w cukiernicę. Jednak kiedy jestem na Facebooku, zachowuję się jak najlepiej. Jedyne, o co proszę Facebooka, to otrzymanie równej platformy, na której będę mógł dzielić się materiałami, którymi cieszą się inni konserwatyści i zwolennicy Trumpa. Nie ma o co prosić! 🙂 Jestem urodzonym na Florydzie dobrym chłopcem z południa, który spędza czas online i śledząc technologię. Będąc technikiem telewizyjnym od wczesnych lat 70-tych, czułem się jak w domu, kiedy sieć została udostępniona publicznie. Bloguję swoją opinię na wiele wartościowych tematów jako hobbysta. Jeśli uznasz, że informacje zawarte w tym artykule są pomocne, skomentuj i udostępnij, jeśli to możliwe! nawigacja po wpisach Gabriela Bogaczyk Mimo że już wyszedłem, to wciąż budziłem się o piątej rano i patrzyłem w okno, żeby sprawdzić, czy na pewno nie ma tam krat. Wychodzi się z tym, z czym się tam przyszło. Na pewno pamiątek nie zabierałem, ja nic od nich nie chcę. Miałem swoją torbę podróżną z rzeczami osobistymi. Papierosy wziąłem tylko na drogę, resztę kolegom zostawiłem - opowiada 58-letni Adam, który jest pierwszym mieszkańcem domu dla byłych więźniów w Lublinie. To było dwa i pół roku. Bliscy wtedy myśleli, że przebywa za granicą. Brzmiało wiarygodnie, bo wcześniej przez 12 lat był kierowcą. Woził np. meble do Stuttgartu. - Ja nie siedziałem za złodziejstwo, nikogo nie zabiłem. Siedziałem za kredyt: 30 tys. złotych na rozruch firmy handlowej. Przez sześć lat płaciłem, ale ktoś rat nie płacił. Była umowa słowna ze znajomymi, ale żaden z nich się nie wywiązał. Stałem się kozłem ofiarnym. Tylko ja poszedłem siedzieć. Wyszedłem jak Zabłocki na mydle. Nie ja jeden i nie ja ostatni - kwituje. Przeczytaj artykuł. Poznasz historie ludzi, którzy wyszli z więzienia i... No, właśnie. I co dalej? Pozostało jeszcze 87% chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp. Zaloguj się Zaloguj się, by czytać artykuł w całości Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie. Uchodźca ma być słaby, nieporadny, zagubiony i pozbawiony sprawczości – wtedy chcemy wyciągnąć do niego rękę. Ma sobie nie radzić, potrzebować naszej pomocy, a wisienką na torcie jest wdzięczność. W takim ustawieniu to pomagający decyduje, wie lepiej, jest na pozycji uprzywilejowanej. Ten, któremu się pomaga, musi się dostosować, jest w pułapce, w której „obklejają” go oczekiwania. O tym, dlaczego tak ochoczo pomagamy matkom z dziećmi, czy naprawdę singielki w czasie wojny mają gorzej i co zobaczymy w lustrze, gdy przyjrzymy się temu, jak pomagamy, porozmawiałam z dr Martą Pietrusińską – doktorem nauk społecznych w dziedzinie pedagogiki i socjolożką z Uniwersytetu Warszawskiego. Alicja Cembrowska: Od jakiegoś czasu w mediach pojawiają się dość szumne nagłówki, że bezdzietne singielki są najszczęśliwszą grupą społeczną. Wniosek pochodzi z badań doktora Paula Dolana z London School of Economics. Faktycznie kobietom bywa lepiej bez dzieci i męża? Dr Marta Pietrusińska: To zależy oczywiście od kultury, o której mówimy, chociaż rzeczywiście jest tak, że od kilku, nawet już od 10 lat, widzimy pewne przemiany, w tym jak są tworzone lub właśnie jak nie są tworzone rodziny. W Polsce te przemiany zachodzą trochę później, ale można zauważyć, że kobiety coraz częściej wybierają bycie singielką, chociaż nie powiedziałabym, że jest to w 100 procentach ich wybór, bo wynika z trzech podstawowych powodów. Zamieniam się w słuch, co to za powody. Po pierwsze w ostatnich czasach mówimy o kryzysie męskości i on jest dość widoczny. Jednym z takich powodów rezygnacji z wejścia w związek jest to, że kobiety, również w Polsce, są coraz częściej lepiej wykształcone niż mężczyźni i już coraz częściej lepiej od nich zarabiają, a dodatkowo pełnią wiele ról społecznych. Zaburza to konserwatywne podejście, że tradycyjną rolą mężczyzny jest utrzymanie rodziny. Dla niektórych to, że kobieta zarabia lepiej, jest problemem – tutaj mam na myśli głównie klasę średnią i wyższą, chociaż zdarza się też, że w klasie ludowej również jest tak, że to kobiety lepiej radzą sobie finansowo. I to rzeczywiście dość utrudnia bycie w związkach. Mężczyźni cały czas nie są jeszcze nauczeni partnerstwa. Co ciekawe, badania pokazują, że kobiety szybciej się usamodzielniają, szybciej opuszczają domy rodzinne i to jest bardzo znaczący aspekt, bo mężczyzn, którzy do trzydziestki czy nawet czterdziestki mieszkają z rodzicami i zajmują się nimi matki, kobiety raczej nie wybierają. Nie chcą być w „trudnym związku”, gdy one są niezależne, a mężczyźni dopiero do tego dojrzewają. A drugi powód? Druga sprawa to oczywiście znowu jest pewnego rodzaju wybór, ale też nie tak zupełnie, bo jest on podyktowany mocnymi czynnikami zewnętrznymi – po prostu coraz trudniej jest mieć dzieci, ale i ta przemiana ma dwa aspekty. Jeden jest pozytywny, czyli zaczynamy mówić wprost, że macierzyństwo nie definiuje kobiety. Rzeczywiście w Polsce to cały czas kwestia bardzo dyskutowana i mocno w nas siedzi, że macierzyństwo definiuje kobiecość. Gdy kobiety nie mają dzieci, są wprost pytane, dlaczego i bywa, że nie są uznawane za pełnowartościowe osoby. Na szczęście i tutaj widać pewne przemiany i małymi kroczkami odwracamy tę narrację. Każdy powinien móc otwarcie przyznać, że nie ma dzieci, bo nie potrzebuje ich do szczęścia, bo woli wybrać karierę, nie czuje, że chce być rodzicem. Kolejna rzecz – tutaj dochodzę do tej negatywnej strony tych przemian. Polskie kobiety boją się mieć dzieci. Mają za to bardzo dużo powodów do tego strachu. Sprawa z tak zwanym Trybunałem Konstytucyjnym z 2020 roku i wyrok dotyczący aborcji sprawiły, że dzieci rodzi się mniej. I to wynika z danych, widać w statystykach, że z roku na rok w Polsce jest coraz mniej urodzeń. Nie jest to jedynie efekt restrykcyjnego prawa aborcyjnego, ale też braku zabezpieczenia społecznego – nadal jest tak, że nie ma żłobków, dostęp do przedszkoli jest ograniczony, a kobieta, która zachodzi w ciążę, ma później trudniej na rynku pracy. Dlatego część kobiet świadomie podejmuje decyzję o życiu singielki, a część nie może znaleźć odpowiedniego partnera. Pora wyłączyć hierarchizowanie cierpienia i określanie go swoją miarą. Każdy człowiek zasługuje na wsparcie i pomoc Czyli to nie jest tak, że singielki żyją jak pączki w maśle i niczym się nie przejmują – wszak omijają je problemy związkowe i związane z dziećmi? Myślę, że badania, które określają je najszczęśliwszymi, jednak zawierają w sobie to, że ta grupa jest odciążona od trudów bycia matką, bo powiedzmy to wprost – to bardzo trudna rola społeczna i o tym też się coraz więcej mówi. Bycie w związku, tym bardziej w czasach kryzysu męskości, to też wcale nie jest taka prosta sprawa. Bo jak dogadać się z kimś, kto został wychowany, że jako mężczyzna musi zarabiać więcej, utrzymywać dom i niejako „zarządzać” życiem rodzinnym? Jeżeli będziemy badać osoby, które są w takich związkach, mają dzieci i porównamy je do singielek, to wyniki nie są zadziwiające, ale to też nie oznacza, że te kobiety są ot tak szczęśliwe. Bycie singielką nie zawsze jest wyborem, nieraz to „ucieczka do przodu”, czyli podejmuję decyzję o przyszłości na postawie warunków, które mam teraz. Ciekawa natomiast jestem, jak rozkłada się to w związkach nieheteronormatywnych – mam podejrzenia, że zauważylibyśmy tam odwrotny trend. Prawdopodobnie więcej kobiet decyduje się wchodzić i mówić o swoich związkach z drugą kobietą i przez to zmniejsza się liczba singielek, bo jest większa zgoda społeczna na bycie w takiej relacji. Prawda też jest taka, że kiedyś kobieta musiała mieć rodzinę – zapewniało jej to przetrwanie, a nawet przeżycie. Teraz radzimy sobie bez męża i dzieci. Byłabym ostrożna z taką tezą – w sensie ekonomicznym to jak najbardziej kobieta teraz nie potrzebuje mężczyzny, który będzie ją utrzymywał, ale tak już było w latach 50. i 60. Tak naprawdę od czasu II wojny światowej, gdy mężczyźni poszli na front, a kobiety weszły do fabryk i zaczęły pracować, obserwujemy te przemiany. Oczywiście teraz jesteśmy dużo, dużo dalej – skupię się na Polsce, bo jednak na świecie jest z tym różnie, ale w naszym kraju widać, że coraz więcej kobiet ma wyższe wykształcenie, a mimo to i tak dalej nie zarabiają lepiej niż mężczyźni na tych samych stanowiskach. Nie zmienia to faktu, że kobieta może sobie pozwolić na singielstwo – w dużych miastach nie jest to problemem, trochę gorzej wygląda to w mniejszych miejscowościach – tam nadal rozbrzmiewają głośne pytania o męża i dzieci, o to, kiedy kobieta wywiąże się ze swojej roli społecznej. Dlatego podzieliłabym singielki na te, które rzeczywiście wybierają taki styl życia, i na te, które są do niego zmuszone. Kilka miesięcy temu tysiące singielek za naszą wschodnią granicą obudziło się w kraju objętym wojną. W „Wysokich Obcasach” pojawił się niedawno artykuł z mocną tezą: singielki w czasie wojny mają trudniej. Mają? Jeżeli mówimy o ukraińskich singielkach, to trzeba zacząć od przemian, o których przed chwilą rozmawiałyśmy – w Ukrainie postępują one jeszcze wolniej niż u nas. Wydaje mi się jednak, że kobiety w czasie wojny, nieważne czy są singielkami, czy są mężatkami, mają tendencje do siostrzeństwa i to jest coś, co się dzieje, niezależnie od ich statusu. I to również pojawiło się w tym artykule – że dwie singielki zamieszkały razem i się wspierały. Z drugiej strony można powiedzieć, że skoro nie ma się partnera, to nie trzeba się martwić, że on na przykład zginie na wojnie czy zostanie wzięty do wojska, ale przecież singielki mają ojców, braci, przyjaciół… Dlatego uważam, że tutaj nie ma różnicy. Ale i tak są osoby, którym pomagamy chętniej… Tak jest i tutaj trzeba to powiedzieć – najbardziej ujmującą za serce osobą, której będziemy chcieli pomagać, jest matka z małym dzieckiem. Na samym początku wojny, kiedy już zaczęli przyjeżdżać na granice pierwsi ludzie, były robione listy, kto i kogo może przyjąć – najczęściej wskazywano na kobiety z dziećmi, a nie singielki czy osoby starsze. Może właśnie tak naprawdę najbardziej chcemy pomagać po prostu dzieciom, a że są one z matkami, to i one się załapują? Podobnie jest, gdy chodzi w ogóle o pomoc humanitarną – tutaj też od razu zaczynają działać stereotypy i najpierw pomoc dostaną matki z dziećmi, potem osoby starsze, następnie kobiety i dopiero mężczyźni. Ale to znowu ma dodatkowy wymiar, bo jednak łatwiej jest uciekać samemu niż z dziećmi. Ja na przykład przyjęłam do swojego domu singielkę, która przyjechała do Polski z siostrą i jej synem. Siostra jest obecnie w Niemczech, nadal nie może znaleźć pracy i musiała wybrać miejsce, kierując się szkołą dziecka. Z kolei singielka bez problemu w kilka tygodni znalazła pracę w Danii. W polskiej narracji uchodźcami muszą być osoby niesamodzielne, które sobie nie radzą, a jednak singielki kojarzone są z paniami z dużych miast, które odnoszą sukcesy i są niezależne. To nie pasuje do obrazu uchodźczyni, my chcemy bezradną osobę, którą my – jako wybawiciele – się zaopiekujemy. Myśli pani, że to jest kwestia samego dziecka czy raczej relacji matka-dziecko, którą gloryfikujemy, mówimy, że to najważniejsza relacja w naszym życiu? Głównie chodzi o dziecko, ale matka jest nieodłączną częścią tego obrazu. Jest takie określenie „małoletni bez opieki”, czyli takie dziecko, które jest uchodźcą bez opiekunów prawnych, ucieka samo. Rzadziej się o nich mówi, dominuje raczej przedstawienie matki z dzieckiem. I jest to związane z wiarą katolicką. Analizowałam kiedyś książki dla dzieci i to, w jaki sposób się prezentuje ten temat – tak, były tam ilustracje nawiązujące do Matki Boskiej z Jezusem. Mamy w polskiej świadomości poczucie, że matka z dzieckiem to ktoś, kto potrzebuje pomocy. Ta figura jest bardzo mocno sklejona i ciężko to rozdzielić – trudno określić, komu wtedy tak naprawdę pomagamy. Matce czy dziecku? W tym aspekcie młodym singielkom trudniej uzyskać pomoc, ale i tak „mają lepiej” w zestawieniu z jeszcze inną grupą – samotnymi kobietami po 60., 70. czy 80. roku życia. W przestrzeni zakupowej HelloZdrowie znajdziesz produkty polecane przez naszą redakcję: Zdrowie umysłu Naturell Ashwagandha, 60 tabletek 18,15 zł Zdrowie intymne i seks, Odporność, Good Aging, Energia, Beauty Wimin Zestaw z dobrym seksem, 30 saszetek 139,00 zł Odporność, Good Aging, Energia, Beauty Wimin Zestaw z Twoim mikrobiomem, 30 saszetek 139,00 zł Zdrowie intymne i seks, Odporność, Good Aging, Energia, Beauty Wimin Zestaw z SOS PMS, 30 saszetek 139,00 zł Zdrowie umysłu, Odporność, Good Aging, Energia, Beauty Wimin Zestaw z głębokim skupieniem, 30 saszetek 139,00 zł W polskiej narracji uchodźcami muszą być osoby niesamodzielne, które sobie nie radzą. Najchętniej pomagamy dzieciom, ale matka jest nieodłączną częścią tego obrazu. Jest to związane z wiarą katolicką Nie da się jednak pominąć masowego zrywu. Polacy ruszyli do pomagania. Dlaczego tak chętnie wyciągnęliśmy rękę do Ukraińców? Daleka jestem od myślenia, że ludzie są po prostu altruistyczni. To, co się wydarzyło, w dużej mierze było reakcją na stres, próbą odzyskania sprawczości. To jest takie trochę myślenie magiczne: jeżeli ja teraz komuś pomogę, to jak przyjdzie wojna do Polski, to i mi ktoś pomoże. To „wybieranie”, komu pomagam, a komu nie, było widoczne w pierwszych dniach wojny. Wartościowanie, kto ma lepiej, kto ma gorzej, przypomniało mi sytuację pandemiczną, gdy wszyscy musieliśmy siedzieć w domach… Robiłam na ten temat projekt badawczy z koleżankami z uczelni. Zapytałyśmy kobiety z Uniwersytetu Warszawskiego – pracownice naukowe, jak i panie pracujące w administracji – o ich doświadczenia. I w wywiadach, i badaniach ankietowych wyszło, że według wszystkich najgorzej w czasie pandemii mieli rodzice – to oni musieli przejąć funkcje opiekuńcze i edukacyjne szkół, a do tego musieli pracować. Najwięcej jednak spraw związanych z opieką nad dziećmi spadło na kobiety i to niezależnie jak wysoko wykształcone. I co ciekawe – badanie ujawniło też moc patriarchatu w takich najmniejszych szczegółach. Jeżeli w domu było biurko, to pracował przy nim mężczyzna, a kobieta… miała miejsce w kuchni. Singielkom w czasie pandemii szybko udało się, dzięki internetowi, nawiązać relacje, budować grupy wsparcia, odbywać spotkania online, bo miały na to więcej czasu. I to też potwierdziły badania. Dodam, że obydwie grupy – i singielki, i rodzice – w ankietach wskazywały, że to ci drudzy mieli najtrudniej w czasie izolacji. Mimo wszystko nie przemawia do mnie licytacja, kto ma gorzej. Tym bardziej w kontekście wojny, bo przecież jest to wydarzenie traumatyczne dla każdego i denerwuje mnie, że często pomija się w tym wszystkim mężczyzn, którzy przecież wcale nie dostają nagle magicznych mocy. Też się boją, martwią, stresują, cierpią… Jak najbardziej – też tak uważam. Od wielu lat działam w obszarze pracy na rzecz osób z doświadczeniem migracyjnym i zanim rozpoczęła się wojna, to pracowałam przy granicy polsko-białoruskiej. Intensywnie działaliśmy, żeby pokazać, że nieważne, czy to jest młody, silny mężczyzna, czy małe dziecko – w lesie każdy z nich potrzebuje tego samego. Wiek nie ma tutaj znaczenia. Oczywiście dziecko będzie mniej sprawcze w przeżyciu niż dorosły, bo nie jest sobie w stanie poradzić na podstawowym poziomie – mówimy tutaj o takich małych dzieciach, które są zależne od opiekunów. Jednak na poziomie wartości to wojna i prześladowanie, stan zagrożenia życia są traumatyczne dla każdego. Każdy jest głodny, każdy się boi wybuchu bomb, każdy się martwi o życie swoje i najbliższych. Niektórzy mają kompetencje czy doświadczenia, które pozwalają im przez to łatwiej przejść, ale jest to dość rzadkie. Jeśli chodzi o migracje uchodźcze, w sytuacji, gdy trzeba uciekać ze swojego kraju, to badania wskazują, że dzieci dużo szybciej się integrują niż dorośli. Więc teraz można powiedzieć, że o ile dziecku trudniej sobie poradzić z samym doświadczeniem, na przykład wojny, bo nie ma kompetencji poznawczych i emocjonalnych, to aklimatyzowanie się w nowym kraju przychodzi mu łatwiej niż osobie dorosłej. Byłam ostatnio na spektaklu „Odpowiedzialność” w Teatrze Powszechnym w Warszawie i tam również zestawiono sytuację na granicy z Białorusią i na granicy z Ukrainą. Padło tam mocne pytanie – jak to jest, że słyszymy płacz dziecka z Mariupola, a nie słyszymy płaczu dziecka z Aleppo? To jest bardzo proste. Dziecko z Aleppo ma inny kolor skóry. Moja koleżanka, która pracowała na granicy polsko-ukraińskiej i polsko-białoruskiej, długo nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że na granicy polsko-ukraińskiej funkcjonariusz policji zadowolony i cały w skowronkach rozdaje dzieciom ciasteczka i czekoladki, a na granicy polsko-białoruskiej dokładnie takie samo dziecko, tylko o trochę ciemniejszym kolorze skóry, bez mrugnięcia okiem wypycha do lasu. To się dzieje. Sytuacje na tych dwóch granicach bardzo pokazały, że my w Polsce jesteśmy rasistami. Wychodzi na to, że w tym pomaganiu moglibyśmy przeglądać się jak w lustrze… W ostatnich miesiącach ujawniło się dużo naszych pozytywnych cech narodowych, ale i niestety dużo negatywnych. Dużą rolę odegrała w tym polityka: państwo straszyło nas, że pomaganie ludziom na granicy polsko-białoruskiej jest nielegalne. Nie jest prawdą, że za podanie komuś butelki z wodą można pójść do więzienia. Ostatnio studentka Uniwersytetu Warszawskiego została zatrzymana na 72 godziny, potem chciano ją wsadzić do aresztu tylko za to, że czekała w samochodzie na grupę, która wracała z interwencji. Teraz dziewczyna ma sprawę i grozi jej 8 lat za przemyt ludzi. Nie dziwię się, że takie historie zatrzymały Polaków w pomaganiu uchodźcom na granicy polsko-białoruskiej. Gloryfikowano natomiast wszystkie osoby, które działały na granicy polsko-ukraińskiej. Dlaczego? Bo rząd by sobie nie poradził bez tej pomocy. Bez Polek i Polaków, którzy się zmobilizowali, mielibyśmy do czynienia z ogromną katastrofą humanitarną. Wrócę jednak jeszcze do rasizmu, ponieważ on ujawnił się też na granicy polsko-ukraińskiej. Bezpośrednio uczestniczyłam w sytuacji, gdy oczekiwaliśmy na Dworcu Zachodnim na pociąg ze Lwowa. Były to pierwsze dni wojny. Z wagonów wysiadła grupa studentów z krajów afrykańskich. Potrzebowali miejsca przez kilka, kilkanaście dni, żeby się skontaktować ze swoimi ambasadami, ponieważ w Ukrainie tych ambasad nie ma. Pociąg przyjechał o 2 w nocy. Jak zaczęli wysiadać z niego ludzie, to na własne oczy widziałam, jak kilkanaście osób, jak zobaczyło, że ma przyjąć do domu kogoś o ciemnym kolorze skóry, to się odwróciło na pięcie i poszli powiedzieć, że ich nie wezmą. Łatwiej nam przyjąć kobietę podobną do nas, najlepiej jeszcze z małym dzieckiem, niż afrykańskiego studenta. Mimo że ten student pomieszkałby kilka dni i wyjechał. I też patrząc na ekonomiczne względy – byłby mniejszym obciążeniem, bo potrzebuje mniej wsparcia. Nie ma tutaj logicznego wytłumaczenia. Takie nagłe pomaganie często ma niewiele wspólnego z logiką. Kilka dni po wybuchu wojny pod granicą zaczęły rosnąć sterty śmieci, ludzie „obdarowywali” uchodźców niepotrzebnymi ciuchami z dna szafy, a środowiska pomocowe zaczęły załamywać ręce. Pomaganie wcale nie jest prostą sprawą. Ludzie, którzy zajmują się tym od lat, tym bardziej mam na myśli wspieranie grup mniejszościowych, mówią, że żeby dobrze pomagać, to trzeba być specjalistą i że naprawdę nie warto się za to brać, gdy nie ma się tego dobrze przemyślanego. Wracamy do pytania, dlaczego pomagamy… Tak, bo bardzo dużo osób rzuciło się do pomagania, ponieważ wydarzyło się coś bardzo złego, nad czym nie mieliśmy kontroli. Więc tok myślenia jest taki: jeżeli zacznę jakoś działać, coś robić, stanę na tym dworcu albo będę rozdawać zupę, przyjmę kogoś do domu, oddam wór ubrań i zrobię przelew, to odzyskam sprawczość – tak nam się wydaje, bo przecież nie jesteśmy w stanie kontrolować wojny w Ukrainie. To właśnie złudne poczucie kontroli sprawiło, że ludzie zaczęli pomagać kompulsywnie. Znam przypadki, gdy ktoś rzucił pracę, żeby cały swój czas poświęcić na pomaganie uchodźcom z Ukrainy. Dlatego trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: dlaczego ja pomagam? Czy robię to, żeby sobie coś załatwić, czy w centrum tego pomagania jest ta osoba, której pomagam? Pomagam komuś czy może sobie? Właśnie w tym rzecz. Dlatego w grupach, które zajmują się tym profesjonalnie, unikamy słowa „pomaganie”. Zastępujemy je słowem „wspieranie”, bo to pokazuje, że w centrum ma być ta osoba, która doświadcza od nas tego wsparcia, ale to ona decyduje, czego chce i potrzebuje, a czego nie. Coraz częściej się pojawia i będzie się niestety pojawiać przekaz, że Ukraińcy są niewdzięczni, że coś im się nie podoba, że się oburzają, gdy dostają stare ubrania. Przecież my im daliśmy i powinni być tacy wdzięczni. Dlatego to, co zrobił rząd – danie 40 zł polskim rodzinom, które przyjęły osoby uchodźcze, było po prostu karygodnym błędem. Skrytykowały to niemal wszystkie organizacje pozarządowe pracujące w obszarze migracji. Te pieniądze trzeba było dać uchodźcom i uchodźczyniom – to oni mogliby się ewentualnie umawiać, że będą płacić tym rodzinom, u których mieszkają. To nie tylko odebrało sprawczość i uzależniło przyjezdnych od gospodarzy, ale sprzyjało też patologiom. Skala nie była bardzo duża, ale dochodziło do czegoś, co można nazwać handlem ludźmi. Niestety też spotkałam się z tym żądaniem wdzięczności od uchodźców. I to w przypadku dzieci – że to właśnie najmłodsi z Ukrainy są niewdzięczni. Było takie założenie, że dzieci ukraińskie powinny być dozgonnie wdzięczne, bo dostały wyprawki do szkoły i w ogóle zostały przyjęte do szkół. A potem ujawniła się złość tych dzieci, nazywa się je niegrzecznymi. Ktoś się dziwi? Im się zmieniło całe życie, musiały zostawić swoich przyjaciół, wyjechać do innego kraju, rzucić wszystko, pożegnać się z tatą, wujkiem, dziadkiem. A my każemy im cieszyć się z plecaczka? Przecież to jest absurd! Jak można w ogóle tego wymagać? Mam wrażenie, że w niektórych Polakach narosło poczucie niesprawiedliwości. W ostatnich dniach kilka razy usłyszałam hasło: my nie mamy, a im rozdajemy, oni dostają wszystko, a zwykły Polak ledwo wiąże koniec z końcem. Przy takich dużych kryzysach humanitarnych jest kilka faz i muszę powiedzieć, że jako Polska naprawdę przeszliśmy je w pozytywny sposób. Pierwsza faza to jest oczywiście faza szoku, ale zaraz potem zaczyna się tak zwany miesiąc miodowy, euforia. Działamy, pomagamy, organizujemy się, coś robimy i to szybko zaspokaja te pierwsze potrzeby, więc niemal od razu widzimy efekty naszych działań. Przyjeżdża mama z dzieckiem i nie ma wózka? Załatwiamy w kilka godzin. To euforia, że jesteśmy sprawczy, ale im dłużej taki kryzys trwa, tym pojawia się więcej wyzwań, na które już nie ma takiej łatwej i szybkiej odpowiedzi. Pojawiają się problemy z integracją, wątpliwości, bo ludzie z Ukrainy mieli przecież tylko na chwilę przyjechać, a oni już 5. miesiąc tutaj są i nie wiadomo, kiedy wyjadą, żłobki i przedszkola są przepełnione, a jeszcze na tych ludzi idą takie pieniądze… Pojawiają się frustracja i zmęczenie. Nie bez znaczenia jest też kontekst relacji polsko-ukraińskich. Do 24 lutego Ukraińcy byli jedną z bardziej dyskryminowanych grup migranckich. Zaszłości historyczne były podgrzewane po obu stronach, a i Ukraińcy, kształtując swoją nową tożsamość narodową, oprócz kreowania wroga w Rosjanach, podkreślali, że Polacy też nie zawsze byli tacy super, przypominali: „my byliśmy przez wieki chłopami, a oni panami”. A w Polsce wiadomo: Wołyń. Teraz dodatkowo te nastroje podkręcają rosyjskie trolle. Przed wojną nasze wyobrażenie o Ukraińcach lokowało się w panach z budowy, paniach sprzątających czy pracownicach seksualnych – były to takie najmocniejsze obszary stereotypów. A wojna wykreowała nam wspólnego wroga, stereotypy na chwilę schowały się za mgłą. Ale właśnie – tylko schowały. W grupach, które zajmują się tym profesjonalnie, unikamy słowa „pomaganie”. Zastępujemy je słowem „wspieranie”, bo to pokazuje, że w centrum ma być ta osoba, która doświadcza od nas tego wsparcia, ale to ona decyduje, czego chce i potrzebuje, a czego nie Tych wszystkich kontekstów raczej nie wyłapie ktoś bez specjalistycznej wiedzy. Pracując z osobami z doświadczeniem migracyjnym, bardzo zwracamy uwagę na ich stan psychiczny, bo oni też są trochę w pułapce. Naprawdę uchodźcy uważają, że powinni być wdzięczni i się nie dziwią, że Polacy tego oczekują. I nie mówię tylko o osobach z Ukrainy, tylko o wszystkich, którzy są u nas dłużej, więc wiedzą, że Polacy oczekują tej wdzięczności. Ale ci ludzie mają też oczy i uszy. Wiedzą o stereotypach i doświadczają tego, co w Polsce nie działa. Jednak przez oczekiwanie tej wdzięczności wolą nie mówić, co im nie pasuje. Boją się hejtu i posądzenia o to, że nie doceniają tego, co dostają. A zapewniam, że dużo rzeczy w obszarze związanym z integracją czy polityką migracyjną w Polsce nie działa. Wspomniała pani o trollach. Mam wrażenie, że coraz więcej Polaków ulega tej nakręcanej w sieci narracji antyukraińskiej. To się dzieje i będzie się działo. Obecna sytuacja ekonomiczna w Polsce jeszcze to ułatwia. Już się mówi, że „to przez Ukraińców, u nich jest wojna, a u nas wszystko drożeje – prąd, gaz, benzyna” i że „przecież mogliby oddać Putinowi ten kawałek ziemi, wszyscy mielibyśmy spokój, a oni dalej się o to tłuką”. Jest szansa, że w obliczu takich wyzwań uda nam się podtrzymać dobre relacje z Ukrainą i pomóc w asymilacji tych, którzy postanowią zostać w Polsce? W szkołach na pewno czeka nas wielkie pole bitwy. Za kilka tygodni dowiemy się, czy uda się osoby z Ukrainy zintegrować, czy dojdzie do ogromnej dyskryminacji. Niestety obawiam się, że to się nie uda. Po pierwsze dlatego, że nauczyciele zostawiali pozostawieni sami sobie. Na poziomie rządowym nie zrobiono praktycznie nic, wszystko zostało zrzucone na samorządy. A praca w środowisku wielokulturowym jest naprawdę bardzo trudna. I zaczyna się od samego siebie, trzeba z każdej strony obejrzeć drzemiące w nas stereotypy, dowiedzieć się, jak reagujemy na pewne sytuacje, żeby też zacząć zauważać swoje zachowania. A my mamy wkurzone, zagubione dzieci i nauczycieli, którzy nie dostali żadnej pomocy. Za chwilę przyjdzie im pracować z ofiarami traum, które wcale nie garną się do integrowania, mają stany lękowe, depresję, zespół stresu pourazowego. Rokowania nie są dobre. Jak zatem pomagać, żeby nie szkodzić? Jeżeli chce się pomagać, to na początek należy zadać sobie dwa pytania. Najpierw: po co ja chcę to robić? A potem: czy jestem gotowy, żeby rzeczywiście wysłuchać potrzeb drugiej osoby i nie oczekiwać wdzięczności? Wspieranie to gotowość do wysłuchania też tych rzeczy, które wcale mi się nie spodobają. I dodam jeszcze, że pora wyłączyć hierarchizowanie cierpienia i określanie go swoją miarą. Każdy człowiek zasługuje na wsparcie i pomoc. Marta Pietrusińska – doktor nauk społecznych w dziedzinie pedagogiki, socjolożka specjalizująca się w wielokulturowości/międzykulturowości oraz edukacji obywatelskiej. Zajmuje się przede wszystkim zagadnienia związanymi z europejskim islamem w kontekście obywatelskości muzułmanów, migracji, integracji uchodźców i imigrantów na poziomie lokalnym. Od 2008 roku współpracuje z organizacjami pozarządowymi działającymi na rzecz integracji migrantów w Polsce oraz podnoszenia jakości edukacji obywatelskiej (Fundacja Civis Polonus, SINTAR, Fundacja dla Wolności, CIM). Obecnie pracuje, uczy i prowadzi badania na Wydziale Pedagogicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka książki „Czy muzułmanin może być dobrym obywatelem? Postawy obywatelskie młodych muzułmanów z Polski, Turcji i Wielkiej Brytanii”. Zobacz także

wyszedłem z więzienia co dalej